Schrankogel miał być sprawdzianem przed alpejskimi czterotysięcznikami. I chyba nikt z nas nie spodziewał się, że to właśnie ta przygoda rozpocznie ciąg niepowodzeń kierowanych rozsądkiem, z których narodziło się hasło: Eee, następnym razem zrobimy coś ambitnego.
Trudno jest relację z wyjazdu w Alpy w 2016 roku podzielić na mniejsze części. Każdy etap podróży był nieodłącznym elementem przygody, a każdy spontaniczny plan pchany zrządzeniem losu. A raczej – pogody.
Alpy Sztubajskie
I tak ruszyliśmy w długą, nużącą podróż w Alpy Sztubajskie, nie korzystając z autostrad ani w Czechach, ani w Austrii. Byliśmy wtedy młodzi, szaleni i przede wszystkim jechała z nami Monika, która wsparła nas w pokonaniu tysięcy kilometrów. Mogliśmy sobie więc pozwolić na takie ekstrawagancje.
Alpy Sztubajskie to świat trzytysięczników pokrytych śniegiem, uroczych dolin, a także dość wymagających szlaków. Są położone w Tyrolu na granicy Włoch i Austrii, a większym miastem w ich pobliżu jest Innsbruck, słynny z Turnieju Czterech Skoczni. Najwyższym szczytem jest Zuckerhütl (3507 m n.p.m.), a zaraz za nim – Schrankogel (3496 m n.p.m.).
My skierowaliśmy się w zachodnią stronę tego pasma. W zasadzie można powiedzieć, że wylądowaliśmy pomiędzy Sztubajem a Alpami Ötztalskimi. Naszym celem było dotarcie do Gries w pobliżu miejscowości Längenfeld. Wjechaliśmy więc w dolinę i po kilku serpentynach dotarliśmy do wioseczki tchnącej spokojem. Znajdowało się tam jednak coś, co nas niezwykle ucieszyło, czyli bezpłatny parking (a przy nim toaleta – która okazała się niezwykle przydatna!).
Nocleg w Amberger Hutte
Do schroniska prowadzi łatwa i krótka droga, której przejście zajmuje nie więcej niż 2 godziny. Już z trasy mogliśmy popatrzeć na nasz cel, czyli Schrankogel. Trzeba przyznać, że robił wrażenie niezbyt przystępnej skalnej piramidy. Spacer oczywiście odbywał się w towarzystwie huku wody za sprawą lodowcowego potoku Fischbach.
Nie rezerwowaliśmy noclegu, ale na szczęście w Amberger Hutte nie było zbyt wielu turystów. Nocleg w Winterraumie (które czasem funkcjonują i w lato, a ten był osobnym pomieszczeniem dobudowanym do schroniska) kosztował 10 euro* ze zniżką Alpenverein (a dla nas ze specjalną zniżką AKT “Watra”). Z perspektywy czasu wiemy, że to 10 euro za nocleg to było prawie tyle co nic, a w dodatku mogliśmy jeszcze pograć w jadalni na gitarze (dopóki nie zagłuszył nas tyrolski akordeonista).
*I nadal kosztuje tyle samo, czyli 10 euro dla członków AV. Cena oczywiście odnosi się do tzw. Matratzenlager, czyli pokoju 14-osobowego.
Schrankogel – niby prosty trzytysięcznik
Schrankogel jest stosunkowo łatwym trzytysięcznikiem. Pod samym szczytem jest kilka eksponowanych miejsc, no i jedno miejsce wycenione na I. Na sam wierzchołek prowadzi znakowany szlak. To, co jednak czyni go łatwiejszym, to brak konieczności przechodzenia przez lodowiec. Choć oczywiście można wybrać też taką opcję i przejść po Schwarzenbergfernen.
Pokonanie drogi z Amberger Hutte (2135 m) na Schrankogel (3497 m) to ok. 4-5 godzin, no i dosyć sporo podejścia – 1361 m. Szlak, który omija lodowiec, wiedzie przez Hohes Egg (2820 m), a następnie zachodnim grzbietem. Jest to żmudne (choć z przepięknymi widokami!) podejście piargami do góry.
Na lodowcowe ekscesy nie byliśmy przygotowani, więc chcieliśmy wracać tą samą drogą. Jak się okazało, nie byliśmy nawet przygotowani na śnieg zalegający w partiach podszczytowych. Po dłuższym namyśle stwierdziliśmy, że o ile wejście nie będzie problematyczne, to już zejście w topniejącym śniegu może być nieprzyjemnym wyzwaniem. Nie mieliśmy żadnego sprzętu (tzn. ani raków, ani czekana), dzięki którym można by w miarę bezpiecznie pokonać żleb i grzbiet. Odpuściliśmy, a przyczyniło się także do tego to, że zobaczyliśmy wiążących się liną Austriaków.
Płonące drzewo, ulewa i posiaduchy w toalecie...
Znaleźliśmy jednak dobrą stronę naszej ewakuacji spod szczytu Schrankogla. Dzięki wcześniejszemu zejściu ulewa i burza, które rozpętały się po południu, dopadła nas dopiero w połowie drogi do samochodu. Burza była taka, że dała nam do zrozumienia, jak bardzo jest niebezpieczna. I że skoro piorun może trafić w randomowe drzewo na zboczu, to w zasadzie czemu nie miałby trafić też w randomowego człowieka…
Zmoczeni trafiliśmy na parking. I wtedy z pomocą przyszła… toaleta. Nie musieliśmy więc cali mokrzy ładować się do auta. Przesiedzieliśmy dobrą godzinę w kiblu, susząc się, jedząc obiad i mając nadzieję, że nikt nas nie wygoni.
Burza zrobiła też więcej zamieszania w planach naszego wyjazdu. Przez tragiczne prognozy pogody zdecydowaliśmy się, że wyjedziemy z Austrii.
Hängebrücke Burgstein, czyli ostatnia słoneczna wycieczka
Przed kolejną ulewą (a zapowiadały się takie codziennie) zdążyliśmy odwiedzić wiszący most w Längenfeld – Hängebrücke Burgstein. Łączy on Brand i Burgstein i ma 82 m długości i wisi około 200 m nad ziemią.
Przejście po moście może się wydawać średnią atrakcją. Co innego szlak prowadzący przez sielskie pastwiska odwiedzenie uroczych pastwisk i widoki z mostu. Mogliśmy zobaczyć okoliczne szczyty – m.in. Äußere Hahlkogel, szczyt Alp Ötztalskich – i dolinę, w której znajduje się Längenfeld oraz inne tyrolskie miejscowości, składające się bardziej z pól i łąk niż z domów.
Krótka trasa do Hängebrücke prowadzi przez Brandalm – górską halę, na której znajduje się restauracja oraz kapliczka. Stamtąd do mostu pozostaje ok. 45 minut, a całą trasę można zamknąć w 3 godzinach.
Szkoda, że jeszcze wtedy nie mieliśmy lonż i uprzęży, bo niedaleko Längenfeld znajdują się wyglądające całkiem ciekawie dwie ferraty Lener Wasserfall i Stuibenfall. Może jeszcze kiedyś uda się je odwiedzić.
Prognozy pogody były jednak nieomylne. W drodze powrotnej z wiszącego mostu złapał nas deszcz. W ten sposób zakończyliśmy więc wycieczki w Austrii i przenieśliśmy się pod najwyższy szczyt Alp… Węgierskich, któremu poświęcimy osobny wpis.
Następnym razem coś ambitnego?
No to wiadomo, że w Alpach. Możesz zerknąć na którąś z naszych wycieczek.