W życiu każdego tatromaniaka przychodzi ten moment, w którym chce zakosztować tatrzańskiej zimy. Z zazdrością spogląda wtedy na “górskich bogów” ubranych w raki i trzymających czekany. I w końcu dostaje propozycję, by przeżyć swój pierwszy raz... na szlaku na Wołowiec.
Nie był to łatwy pierwszy raz. Już na wstępie, tzn. po wyjściu z domu ok. 3 w nocy, przywitał nas 25-stopniowy mróz. Milusio. Chłodna atmosfera nieco się ociepliła, bo na Polanie Huciska było już tylko -20 stopni! Nie zapowiadało się jednak, że Wołowiec zgotuje nam gorące powitanie.
Na szlaku przez Dolinę Chochołowską to w ogóle poszło z górki… tzn. pod górkę… i człowiekowi zrobiło się ciepło (mnie na pewno, bo musiałam dotrzymać kroku siedmiu towarzyszom wędrówki).
Grześ, Rakoń, Wołowiec to prawdopodobnie jedna z lepszych opcji do rozpoczęcia zimowej przygody z Tatrami. Nie można jednak powiedzieć, że wędrówka zimą jest tam całkowicie bezpieczna. O ile przejście szlaku na Grzesia jest łatwe, to już podejście z Rakonia na Wołowiec wymaga sprzętu (raków i czekana), a zejście Wyżnią Chochołowską Doliną jest zagrożone lawinami.
Przejście tej niedługiej grani od Grzesia po Wołowiec było tego dnia pewnym wyzwaniem – i to wcale nie mróz był najgorszy, bo przecież powszechnie wiadomo, że najgorszy jest wiatr.
Wiatr nas wymęczył i nie pozwolił za długo cieszyć się szczytem… Szybko więc opuściliśmy Wołowiec i zwinęliśmy się przez Dolinę Wyżnią Chochołowską do Schroniska na Polanie Chochołowskiej, marząc o grzańcu.
I choć udało mi się dorównać kroku chłopakom na szlaku, w schronisku wolałam jednak zostawać w tyle, żeby cokolwiek zapamiętać z tego przemiłego wieczoru 😉