My najprawdopodobniej nie byliśmy zbyt uczynni, bo zasłużyliśmy sobie na deszczową i wietrzną wycieczkę po Fiordach Zachodnich.
Budzimy się w dźwięku stukania deszczu o tropik namiotu. Padało całą noc i nie zanosi się na poprawę. Przed nami więc trudne logistycznie zadania. Spakować się. Zwinąć namiot. Uciec do samochodu. I oczywiście jak najmniej przemoczyć ubrania.
Jesteśmy na campingu pod islandzką szkołą, do której trafiliśmy w nocy po przejażdżce przez półwysep Snaelfellsnes. Camping jest raczej niestandardowy (choć może standardowy dla Islandii), bo pozbawiony jakiejkolwiek campingowej infrastruktury. Ocena w Google’u (1,4) mówi o nim wszystko, ale pewnie jest podwyższona za “kanciapę woźnego”, czyli coś w rodzaju kuchni turystycznej w szkole.
Poranek nie przynosi nadziei na rozpogodzenie, a przed nami wycieczka po West Coast i odwiedziny najdalej wysuniętego na zachód miejsca w Europie!
Snæfellsnes
Wróćmy na chwilę do dnia poprzedzającego nocleg na przyszkolnym campingu…
Zanim się tam znaleźliśmy, a rankiem ruszyliśmy w stronę Zachodnich Fiordów, odwiedziliśmy półwysep Snaelfellsnes. Tego dnia pogoda również pozostawiała wiele do życzenia. Na deszczowe warunki opracowaliśmy strategię dynamicznego wyskakiwania z samochodu, kiedy tylko przestawało padać, i gwałtownego powrotu do niego, kiedy znowu zaczynało lać. Strategia sprawdzała się całkiem nieźle, dzięki czemu na Snaelfellsnes odwiedziliśmy:
- Kirkjufell – czyli tę górę, która pojawia się w większości katalogów wycieczkach na Islandię (tutaj znajdują się fajne opisy, jak w ogóle ta góra powstała.
- Latarnię Svörtuloft, klify i słynne (a może nie takie słynne?) skalne okno.
- Latarnię Öndverðarnes i starożytną jaskinię.
- Djúpalónssandur – czarną plażę otoczoną wulkanicznymi skałami, pełną wraków i innych śmieci wyrzuconych z morza.
- Dritvik – to zatoka, gdzie podzwialiśmy zachód słońca tak około 23. Dodatkowo po raz pierwszy zauważyliśmy lisa polarnego! To ciekawe zwierzę. Podobno spokojniejsze od lisa, którego dobrze znamy z polskich lasów i pól. Poza tym ubarwienie lisa polarnego zmienia się ze względu na porę roku. W cieplejsze miesiące ma kolor brązowy, natomiast na zimę jest biały.
Chcieliśmy „po drodze” zahaczyć o jedyny w tych stronach lodowiec – Snæfellsjökull – ale jak się okazało, na Islandii też robi się ciemno i 1 w nocy to nie najlepsza pora na tego typu wycieczki… Zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, za to trafiliśmy na wspomniany już powyżej camping.
Fjordurowy zawrót głowy
Po porannej akrobatyce, czyli składaniu namiotu bez przemoczenia sypialni i innych rzeczy oraz siebie samych, jesteśmy gotowi na wycieczkę na Fiordy Zachodnie.
A od tych fiordów naprawdę można zwariować – na niewielkim odcinku drogi mijamy Berufjörður, Porskafjordur, Djúpifjörður, Gufufjörður i jeszcze może z 15 innych miejsc z „fjordur” w nazwie. Nie ma za to prawie żadnych miasteczek i wiosek. Gdzieniegdzie wystają niewielkie domki, reszta to tylko ocean, ogromne połacie mchu i traw oraz wznoszące się góry przypominające hałdy (choć być może tylko nam, mieszkańcom Śląska).
Podczas podróży stosujemy wcześniejszą taktykę: nie pada? Szybkie fotki!
Tak więc zatrzymujemy się po kilka razy, żeby uwiecznić ten islandzki krajobraz: bezludny, zamglony, zawilgocony, chłodny. I zdecydowanie nie wyobrażamy sobie, że Islandia może wyglądać inaczej (a już na pewno nie mieści nam się w głowie, że mogłoby nie padać przez 24 godziny).
Na dłużej zatrzymujemy się przy posągu Kleifabui oraz wraku kutra Garda BA 64.
Latrabjarg – najdalej na zachód wysunięty punkt Islandii
W końcu docieramy do najprawdziwszego West Coast. I coś nam nie gra, bo na wielu filmach te West Coasty wyglądały zupełnie inaczej. Ale tutaj i tak jest NAJ!
W końcu Latrabjarg to najdalej na zachód położone miejsce w Europie (nawet musieliśmy sobie to sprawdzić na mapie, bo jakoś nam to nie pasowało – ale faktycznie. Taka Grenlandia, co to jest politycznie duńska, geograficznie przynależy do Ameryki Północnej).
Tu też znajduje się najdalej na zachód położony budynek, czyli latarnia Bjargtangar.
No i pogoda zdecydowanie naj. Jak się później okazało – w ten dzień akurat najgorsza z całego wyjazdu. Wiatr próbuje zepchnąć nas z klifu, a postawienie stopy na jednym z krańców Islandii oraz zrobienie (prawie) ostrego zdjęcia maskonura kosztuje nas zupełnie przemoczone buty, a następnie także przemoczone spodnie i kurtki (no bo jak się wsiada do auta, to trzeba ściągnąć z siebie wszystko to, co przeciwdeszczowe; wtedy okazuje się, że w sumie te wszystkie peleryny nie mają sensu).
Patreksfjordur i Ísafjörður
Dobry los przynosi nam kemping z dużą kuchnią i prysznicami, tak więc możemy suszyć się, ile dusza zapragnie. Wszystko po to, by następnego dnia ruszać po kolejne przygody! Takie jak na przykład zwiedzanie Patreksfjordur – niewielkiego miasta, w którym znajduje się „basen, maleńkie kino oraz bank z bankomatem” oraz całkiem spora wycieczka z Australii.
Oprócz Patreksfjordur odwiedzamy też Ísafjörður. To największe miasto Fiordów Zachodnich. Zamieszkuje je ok. 3000 mieszkańców i po takiej informacji można sobie wyobrazić, jak wyglądają pozostałe miasta i miasteczka tego regionu.
Ísafjörður wydaje nam się dość ponure. Ale za to odpowiedzialność ponosi nic innego jak pogoda, a także otaczające miasto góry – przypominające najbrzydsze śląskie hałdy, szare i prawie pozbawione roślinności.
Są tam jednak rzeczy, które robią na nas wrażenie – np. wielkie zdjęcie załogi fabryki ryb zawieszone na ścianie jednego z budynków.
Parafrazując klasyka, podsumujemy wycieczkę po Fiordach Zachodnich
Nie ma złej pogody, są tylko ludzie, którzy niedostatecznie zadbali o impregnację membrany w odzieży. Chociaż na wdzierające się deszcz i wiatr do każdego zakamarka, to chyba żadne goreteksy nie są gotowe. My zresztą też tak do końca nie byliśmy.
W każdym razie wycieczka nad Fiordy Zachodnie przyniosła sporo ekscytacji. I choć nie ma tam szmerów, bajerów i wybuchów jak na południu Islandii, to przede wszystkim jest spokój i wiele niemalże bezludnych miejsc.